Bison Ultra Trail – relacja, część 2

Pierwsza część relacji zakończyła się po wykonaniu większości około startowych czynności. Jak widać, trochę tego było. Logistyka to integralny element biegów w terenie. Nie tylko startów, ale przede wszystkim treningu. Dlatego nie mam wątpliwości, że to nie dla każdego. Wracamy na trasę 35 km Bison Ultra Trail.

Bison Ultra Trail – relacja, część 1.

W okolicach startu dołączył do nas Patryk, który również trenuje pod moim okiem. O 9:10 rozpoczęliśmy krótką rozgrzewkę. Pobiegliśmy pod prąd tam, skąd wybiegali zawodnicy z pięćdziesiątki. Humory dopisywały, nawet ulewny deszcz nie mógł nam ich zepsuć.

Czas start

O 9:30 ruszyliśmy na trasę. Nie było wielkiego odliczania, nie było tłumu, ale był jasny sygnał, że zegar ruszył, a wraz z nim biegacze. Start dystansu 35 km był w takiej niepozornej dolince. Na pierwszych dwóch kilometrach mieliśmy do pokonania około 66 metrów w pionie. Pomogę Wam to sobie wyobrazić. To tyle, ile mają mniej więcej połączone dwa 11-piętrowe wieżowce. Nie przeszkodziło nam to w otworzeniu pierwszego kilometra poniżej 4:00/km. We wrześniu, jak tam byłem, widziałem tabliczkę oznaczającą kierunek na wieżę widokową.

Byłem naiwny, myśląc: za wąsko, żeby organizator puścił tędy bieg. 😉 Biegnąc tamtędy, czułem się jak w trakcie lubelskiego City Trail. Trzymałem się Andrzeja i Damiana przez 4 km, ale pomyślałem, że w takim stylu to na pewno nie dotrę do mety. Zegarek pokazywał tempo w okolicy 3:40/km. Puściłem ten szybki duet i stwierdziłem, że biegnę sam, koncentruje się na wysiłku i trzymam intensywności. Miałem pewne obawy, że mogę się zgubić gdzieś na trasie, ale niepotrzebnie. Organizator dobrze oznaczył i zabezpieczył trasę. Co 100-150 metrów były taśmy, a zakręty były oznaczone strzałkami i jeszcze większą liczbą tychże taśm.

To nie wszystko. Dzięki temu, że mijaliśmy uczestników „pięćdziesiątki”, to można się było sugerować biegaczami na trasie. Przyznaję, że byłem zaskoczony tym, że 9 na 10 zawodników na trasie szło. Absolutnie mi to nie przeszkadzało, ale moje wyobrażenia były inne. Miałem wrażenie, że niektórzy uczestnicy mogli wybrać krótszy dystans. 50 km to w końcu ultra! Brak odpowiedniego przygotowania to nic innego, jak ryzykowanie najważniejszym zasobem – własnym zdrowiem.

Pierwszą dychę pokonałem w około 39:23 (dane z zegarka). Czułem się dobrze. Na 11 km wciągnąłem pierwszy żel. Skorzystałem z tego, że na punkcie żywieniowym był śmietnik. Biegałem tu we wrześniu. Do 28 km wiedziałem, co mnie czeka. W międzyczasie wylałem jednego flaska. Szkoda bezsensownie dźwigać balast. Ciągle padał deszcz, a miałem jeszcze drugiego i dwa żele, a to daje ponad 350 ml płynów. Złapałem rytm i leciałem na intensywności zbliżonej do tej, na jakiej wykonuje biegi ciągłe.

Cały czas mijałem uczestników dłuższego dystansu. Drugą dyszkę minąłem w 39:58. Odczuwałem już trochę trudy biegu, ale nie ma co się dziwić. Tutaj nie było płaskich odcinków, ciągła zmiana nachylenia, zbieg, podbieg, zbieg, podbieg po grząskiej i miejscami nierównej nawierzchni. Na dwudziestym wciągnąłem drugi żel, tym razem z kofeiną. Wierzyłem, że nieco postawi mnie na nogi, bo nie zamierzałem odpuszczać. Półmaraton minąłem w 1:23 z dużym ogonkiem. Pomyślałem sobie: „dasz radę”. Do mety zostało jeszcze około 14 km.

Meta coraz bliżej, zaczyna się zabawa…

Nic nie wskazywało, że nadejdzie potężny kryzys mięśniowy. Około 26 km zacząłem mieć problemy z utrzymywaniem tempa w okolicach 4:00/km. Głównie pod górę. Nie panikowałem, ale wiedziałem, że czeka mnie najgorsze – Rezerwat Krzemienne Góry. Nie znałem tego fragmentu trasy. Słyszałem tylko, że będzie ciężko i… było. Na pagórkach dawałem radę biec, ale tu musiałem pokonać około 25 metrów w górę na krótkim odcinku. W tym miejscu przywitałem się z klubem „nie wbiegam, wchodzę, bo brakuje mi mocy”. Czekały mnie trzy wzniesienia, każde kolejne nieco łatwiejsze od poprzedniego. W teorii spoko, ale w praktyce każda kolejna górka coraz bardziej bolała. Nokaut był blisko. Jak chciałem mocniej popracować nogami, to byłem na granicy skurczu. W sumie nie wiem, jak udało mi się zbiegać, bo nie miałem pełnego czucia i kontroli nad nogami. Na 29 km zjadłem trzeci żel, dzięki, któremu dobiegłem do mety.

Pozostał zbieg i od 30 km było już płasko. Trzecią dychę minąłem w 45:48. Leciałem po około 4:30/km, byle do mety. Byłem dobrze ujechany. 🙂 Nawet pogoda zdecydowała się do mnie uśmiechnąć! Słońce zaczęło się przebijać przez chmury na tym płaskim odcinku przy rzece Supraśl. Od 34 km dosłownie wypatrywałem mety, a moje nogi zachowywały się jak dwa ołowiane kołki. Spodziewałem się, że realny dystans będzie dłuższy niż tytularne 35 km i tak było. Myślałem tylko o przekroczeniu linii mety. Jedyne, na co miałem ochotę to sobie usiąść. Za metą musiałem wykonać jedną nieprzyjemną czynność, a mianowicie zdjąć czip. Oj, nie było to łatwe! Czułem się, jakbym miał rozbudowany mięsień piwny, który utrudnia schylanie się. Trochę się z tym męczyłem, ale w końcu udało mi się go zdjąć i ponownie zasznurować buta. Finalnie złapałem 2:31:06 na dystansie 35 km i 580 m. Na mecie czekał doping z Lublina, który (prawie) uratował mi życie. 🙂 Nie wyglądałem za ciekawie.

Wygrał Damian z czasem 2:11:44. Drugi dobiegł Andrzej z wynikiem 2:12:39, który ostatecznie dostał DSQ. Na wyróżnienie zasługują moi podopieczni Patryk (10 miejsce) i Marek (42 miejsce). Tutaj znajdziecie pełne wyniki.

Nagrody były identyczne dla wszystkich zawodników. Niezależnie od dystansu.

Przez zamieszanie związane z organizacją startu, trzeba było czekać do około 13:45 na ostateczne wyniki. Nie miałem na to wpływu, więc absolutnie się tym nie przejmowałem. Martwiłem się tym, że ewentualne dekoracje się opóźnią, a nie chciałem wstrzymywać moich towarzyszy, bo wiedziałem, że chcą wracać do domu. Ostatecznie poczekaliśmy, za co serdecznie dziękuję!

W międzyczasie zjedliśmy pierogi. Fundacja Białystok Biega świetnie poradziła sobie z obostrzeniami. W pakiecie startowym znajdował się drewniany żeton, który mógł być wymieniony na określone dania. Do wyboru było kilka lokalnych restauracji, bardzo dobry (i smaczny) pomysł!

Podsumowanie

Bison Ultra Trail to impreza, która na długo pozostanie w mojej pamięci. Zawsze miałem wrażenie, że jestem mało skuteczny, a właściwie słaby w terenie. Podkreślam, że to mocno subiektywne i nie mam zamiaru z nikim o tym dyskutować. Każdy ma własny poziom wymagań i oczekiwań. 🙂 Głównie na przykładzie przełajowej piątki City Trail. Start na Podlasiu dosadnie mnie w tym utwierdził. Jeżeli chcę startować w terenie na miarę oczekiwań, to czeka mnie ogrom pracy. Z drugiej strony bieganie w terenie to chyba nie mój świat. Logistyka, specjalistyczny trening, startowanie z wyposażeniem obowiązkowym – to główne argumenty, które przemawiają na nie. Kręci mnie, co innego. Wolę to proste, surowe bieganie bez tej całej otoczki. Nieważne, czy to teren, ulica lub bieżnia – w trakcie rywalizacji koncentruje się na wysiłku, więc aspekt krajobrazu (niestety) odpada.

Dostrzegam też pozytywy. Bieg po puszczy Knyszyńskiej to bezcenne doświadczenie. Nie mam wątpliwości, że znacznie poszerzyłem w tym aspekcie swój warsztat trenerski. Teoria potrafi umknąć, a twarda praktyka może tylko procentować.

Jeżeli chodzi o kwestie organizacyjne, to Fundacja Białystok Biega dołożyła starań, aby wszystko zagrało. I to pomimo niemałych przeciwności. Odniosłem wrażenie, że to któraś edycja z rzędu, a to był debiut tej imprezy! Ogromne podziękowania dla organizatora, wolontariuszy na trasie i kibiców, którzy byli za linią mety. 🙂

Wielkie gratulacje dla wszystkich uczestników. Tym większe, im dłuższy dystans był do pokonania!

No nic, trzeba odpocząć, a w międzyczasie przyglądać się temu, co dzieje w związku z obostrzeniami. Żółta strefa w całym kraju i nakaz noszenia maseczek w przestrzeni publicznej, nie wróżą nic dobrego. Może czas na roztrenowanie? Najbliższe dni o tym zadecydują.


Spodobał Ci się ten wpis? Kliknij proszę w poniższy baner w ramach podziękowania. Z góry serdecznie dziękuję! 

Zdjęcia: Bison Ultra Trail

4 Comments
  • Asia
    9 października, 2020

    Muszę przyznać, że miałam bardzo podobne odczucia po 26 km ;). Nie dało rady wbiec tych trzech górek, na zbiegach chyba się zakwasiłam i po 30km nie było z czego przygazować, było tylko oczekiwanie na metę i jałowe nogi ;). A z 8-10 min. dałoby się jeszcze spokojnie urwać.
    Tak samo byłam zdziwiona, że ilością osób, która maszeruje… przynamniej było o czym rozkminiać podczas biegu, ale przez to nie nabrałam ochoty na dłuższe dystanse. Bo wlasnie czy to jeszcze bieganie? ;). Mi też zależy po prostu na bieganiu, a z tym ekwipunkiem trochę za dużo zachodu. Ale impreza, ogranizacja top poziom i sękacz dobry. Bo ludzie z Podlasia jak coś robią to porządnie :))
    Pozdrawiam

    • Paweł Wysocki
      9 października, 2020

      Dzięki Asiu za komentarz! Tak jak piszesz – około 10 minut uciekło na ostatnim etapie biegu. Zapewne to efekt ciągłej zmiany nachylenia. Płaskiego tam nie było prawie wcale.

      Rajd na dystansie 50 km to też brzmi dobrze, bo bieg to jednak bieg!

      Gratuluję wyniku i do zobaczenia gdzieś na biegowych ścieżkach!

      Pozdrawiam,
      Paweł

  • Robert
    10 października, 2020

    Super, gratuluję Paweł udanego biegu🏃‍♂️ przełajowego 😃👍👏👏👏, 😃,
    Ja za miesiąc mam zamiar powtórzyć jeden z trudniejszych biegów w Polsce- Piekło Czantorii 71km 6000up/down z wisienką na torcie osratjie 1200m 450m up😉. Tam nogi pieką na zbiegach i przejściach.
    Oby covid nie namieszał😉
    Powodzenia w dalszych biegach.

  • Żakuś
    11 października, 2020

    Świetna relacja !

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.