Na początku września ochoczo zapisałem się na 3. Półmaraton Lubelski. Nie miałem wątpliwości, że chcę biegać u siebie. W ubiegłym roku postawiłem na Kraków i trochę tego żałowałem. W połowie października nie byłem pewny swojego startu, bo delikatnie mówiąc, czułem się marnie… Nie wszystko układało się tak, jakbym sobie tego życzył. Na szczęście organizm w porę wstał na równe nogi, a Ty możesz przeczytać tę relację z lubelskiej połówki.
Skomplikowany październik
Moje komplikacje zdrowotne zaczęły się po sztafecie przy Maratonie Warszawskim. Na początku myślałem, że to osłabienie spowodowane startem, ale w środę (2 października) nie miałem złudzeń, że coś mnie bierze. Miałem podły nastrój, a wieczorem rozbolało mnie gardło. Nie miałem gorączki, więc uskuteczniałem lekko trening, a w międzyczasie szprycowałem się na wszelkie możliwe sposoby. Objawy infekcji odpuściły w weekend, ale na treningach cały czas czułem, że to nie to. Przez prawie trzy tygodnie nie miałem apetytu. Nadzieja, że wszystko wróci do normy, mnie nie opuszczała. Po części przez to odpuściłem lubelską dyszkę. W połowie miesiąca zaliczyłem dyszkę w Adamowie, gdzie czułem się, jak cień samego siebie. Tydzień później City Trail, gdzie w mojej opinii pobiegłem na trzy na szynach. Do dnia startu nie czułem wyraźnej poprawy. W czwartek nawet myślałem, że może rozsądniej jest odpuścić ten bieg, ale szybko wyrzuciłem to z głowy. Trening jakoś przebiegał, ale tylko dlatego, że był lekko objętościowo oraz jakościowo (337 km w październiku). Mam świadomość, że w minionym miesiącu wiele osób borykało się (i dalej boryka) podobnymi objawami. Niby nic ostrego, ale mocy pod nogą brak. To chyba jakiś wirus.
Sobota
Dobra, wystarczy tego tła. Przenosimy się do dnia poprzedzającego zawody. W sobotę zwiększyłem ilość spożywanych węglowodanów. Białko obciąłem o połowę, a tłuszcze ograniczyłem do minimum. Wszystkie posiłki zjadłem ze smakiem. Starałem się nawadniać, bo wiedziałem, że w niedzielę będzie dosyć ciepło. Pamiętam, że wypiłem ponad cztery litry płynów.
Ostatnie chwile przed startem
Pobudka o 6:30. Pół godziny później pierwszy i ostatni posiłek przed biegiem. Mam sprawdzone śniadanie startowe. Płatki jaglane na mleku owsianym z miodem i bananem. Szybkie pakowanie, rutynowe czynności przedstartowe i w drogę na stadion. Po 9 byłem na miejscu. Zbiórka z drużyną, wymiana zdań, szybkie zdjęcia i ruszyliśmy na rozgrzewkę. W powietrzu unosiło się lekkie napięcie przedstartowe. Czułem, że nogi są luźne. Na rozgrzewce również czułem się bez zarzutu, pomyślałem, że może coś z tego będzie. Może nie umrę na Jana Pawła. 😉 Kilka minut przed biegiem dziesiątą zameldowałem się razem z kumplami z drużyny lubelskibiegacz.pl na linii. Powitania ze znajomymi z biegowych tras. Przed strzałem startera wiedziałem, że Artur z Piotrkiem planują biec po około 3:35/km. Byłem gotowy odpuścić grupę na pierwszej piątce, jak tylko poczuje, że tempo jest zbyt ambitne. Lubelska trasa wymagała elastyczności – na podbiegu wolniej, na zbiegu szybciej. Sztywne trzymanie tempa nie było rozsądną opcją. Sam nie chciałem zaliczyć półmaratońskiej ściany, a w Lublinie Ci, którym brakuje chłodnej głowy, dostawali to poniekąd w pakiecie.
Czas start!
Ruszyliśmy, okrążenie po stadionie i lecieliśmy blokować miasto. Od samego początku uformowała się kilkuosobowa grupa: Artur, Piotrek, trzech Michałów i ja. Na czele leciał Andrzej, który wygrał z ogromną przewagą. Jego czas na tej trasie robi wrażenie. Od pierwszego kilometra była różnica między zegarkiem, a flagami. Wiem, że pomiar GPS ma pewien margines błędu, ale ciekawy jest fakt, że ponad 150 metrowa różnica była stabilna. Track nie wykazuje wielkich odchyleń, ale wróćmy na trasę. Ku mojemu zaskoczeniu grupa rozciągnęła się w okolicach trzeciego kilometra. Skoncentrowałem się na biegu, bo tylko to się liczy w trakcie zawodów. W końcu bieganie to sport indywidualny. Piątkę minęliśmy w 17:45. W wąwozie zostało nas trzech (odpadł Piotrek), a ja czułem się względnie dobrze. Na Zana cieszyłem się, że pierwsze większe wzniesienie za nami. Oddech i czucie nóg w normie. Brak objawów odcięcia mięśniowego. Druga piątka złapana w 17:38. Dycha według zegarka złapana w 35:23, a według pomiaru 35:55.
Tu zaczyna się zmęczenie
Na Jana Pawła II cały czas biegliśmy w niezmienionym składzie Artur, Michał i ja. Na dwunastym kilometrze wciągnąłem żel, który poprawił nieco morale. Dodam, że na każdym punkcie żywieniowym brałem kubek i moczyłem usta. Nawet przez moment nie czułem symptomów odwodnienia. Przyszło nam biec pod górę i pod wiatr. Tempo wyraźnie spadło, a intensywność wzrosła. Wiedziałem, że tak będzie. Na tym etapie biegu nie można oczekiwać, że będzie lekko, bo to mety jest bliżej niż dalej. W okolicach trzynastego kilometra na wysokości Lidla na podkręcenie tempa zdecydował się Michał. W tym miejscu nasza grupka się rozleciała w pył. Trzecia piątka była najwolniejsza – 18:05. Każdy, kto analizował lubelską trasę, wiedział, że za ulicą Roztocze będzie bardziej z górki niż pod górkę. To dobra wiadomość, ale z drugiej strony było już trochę kilometrów i przewyższeń w nogach. Zmęczenie rosło, ale meta zbliżała się z każdym krokiem, więc nie pozostawało nic innego, jak cisnąć. Na Orkana minąłem kibicującą Asię z Marceliną. Nie było ze mną źle, bo nawet coś do nich powiedziałem. Andrzej, Michał, ja, Artur – w takiej kolejności skręciliśmy w Armii Krajowej. Jak się okazało taka kolejność pozostała bez zmian do samej mety.
Najtrudniejszy fragment przebiegał przez ulicę Głęboką. Nie będę krył, że od ulicy Wileńskiej biegłem na miękkich nogach. Na tym odcinku rywalizacja została ubogacona o autobusy komunikacji miejskiej, które zjeżdżały do zatoczek. Biegacze mieli poruszać się prawym pasem… Dwukrotnie myślałem, że ktoś mnie dogania, a to tylko trolejbus i autobus. W jednym miejscu musiałem ustąpić pierwszeństwa autobusowi. Byłem na tyle przytomny, że trzymałem się lewej strony pasa i nie musiałem wykonywać gwałtownych manewrów. Jestem przekonany, że kierowca nie widział mnie w lusterku. Co najwyżej odbiłbym się od pojazdu. 😉 Takie rzeczy tylko w Lublinie. Przez moment byłem wściekły, ale szybko mi przeszło, bo do mety pozostał kilometr. Czwarta piątka najszybsza, pokonana w 17:09. Zegarek złapał mi 21,33 km w 1:15:13. Był atest, więc dystans nie ma znaczenia, ale podkreślam, że pierwszy raz spotkałem się z takim czymś, że urządzenie od początku zawodów łapie ponadprogramowe metry, a potem różnica właściwie pozostaje bez zmian.
Za linią mety
Po przekroczeniu linii mety czułem radość, że wszystko ze mną w porządku. Czas i miejsce był miłym dodatkiem. Zostałem za metą i przybijałem piątki dobiegającym znajomym. W trakcie rywalizacji był kryzys, ale nawet przez chwilę nie było myśli, aby odpuścić i zwolnić. Cały czas miałem kontrolę nad ciałem i głową, które chciały walczyć. Najczęściej bywa tak, że poddaje się to drugie, a wtedy nogi przestają kręcić… Czułem, że ten bieg kosztował mnie sporo zdrowia. Zbite nogi i brak apetytu to podstawowe wskaźniki zmęczenia. W tym miejscu chcę pogratulować wszystkim uczestnikom biegu. Nie mogło być lekko. Nawet jak ktoś biegł asekuracyjnie, to górki zrobiły swoje. Zgodzę się, że nachylenie nie było iście górskie, ale wystarczające, aby dać popalić na półmaratońskiej intensywności.
Najlepszy doping w mieście
Na wstępie dziękuję wszystkim za doping! To naprawdę dodawało skrzydeł. Na szczególne wyróżnienie zasługuje Ewelina z Mikołajem, która pojawiała się w kilku miejscach, dumnie wymachując flagą drużyny. 🙂 Nie wiem, jak ona to robiła. Logistyka tego przedsięwzięcia była trudniejsza od ukończenia tego półmaratonu. Drużyna to grupa ludzi, a nie przypadkowy zbiór rekordów życiowych! Jeżeli ktoś myśli, że okrzyki nic nie dają, to jest w błędzie.
Wielkie podziękowania dla wolontariuszy i organizatora. Niemniej uważam, że miasto Lublin zasługuje na lepszą promocję. Większość przyjezdnych była delikatnie mówiąc zaskoczona, bliskim obcowaniem z autami. Uczestnicy również zasługują na większy komfort w trakcie biegu. Jako biegacz twierdzę, że zawodnik powinien skupić się na rywalizacji, a nie na obserwowaniu i kontrolowaniu otoczenia…
Jestem bardzo ciekawy, jak wspominasz Półmaraton Lubelski 2019. Daj mi znać w komentarzu, jak wyglądała Twoja walka. Działo się coś ciekawego, niestandardowego? O tym też możesz napisać. 😉
Zdjęcia: Ewelina Widelska, Joanna Andrzejewska, Piotr Jaruga. Rafał Przybysz.
3 listopada, 2019
Błąd pomiaru GPS na pierwszym kilometrze – zdarza się. Choć w Polsce nie wiadomo, komu nie ufać bardziej – orgom czy GPS 😉
13 listopada, 2019
Serio nie wyłączono ruchu w całym mieście na czas biegu, że musiałeś uważać na komunikację publiczną?
20 listopada, 2019
Tak, to niestety norma w Lublinie.
Pozdrawiam,
Paweł
15 listopada, 2019
Zdecydowanie organizatorzy w Lublinie powinni zwrócić uwagę na bezpieczeństwo startujących. Zdarzyło mi się właśnie w Lublinie ominąć autobus o milimetry, ponieważ kierowca mnie nie widział wyjeżdżając z zatoki na pas dla biegających…. niestety tu organizatorzy zawodzą bardzo
20 listopada, 2019
Zgadzam się i czekam, kiedy sytuacja ulegnie poprawie, bo frekwencja nieuchronnie spada.
Pozdrawiam,
Paweł